
Lost Records: Bloom & Rage Recenzja gry
Recenzja Lost Records: Bloom & Rage. Twórcy pierwszego Life is Strange zrobili niezbyt dobrą grę, która mogłaby być dobrym filmem
Oryginalni twórcy Life is Strange przypuszczają kontratak po premierze LiS: Double Exposure i próbują pokazać z Lost Records, że poruszające przygodówki to nadal ich konik. Pojedynek jest dość wyrównany… co oznacza, że i ta gra ma całkiem poważne wady.
Recenzja powstała na bazie wersji PS5.
To miał być pewniak. Tekst łatwy i przyjemny. Po pierwsze, pod grą podpisało się studio Don’t Nod, które zmieniło historię przygodówek, zapoczątkowując serię Life is Strange. Po drugie, gdy w redakcji zapadała decyzja o napisaniu recenzji Lost Records: Bloom & Rage, byliśmy już po premierze pierwszej połowy gry (Tape 1) i na Steamie widniała wielce obiecująca ocena rzędu 90%. Więc to musiało się udać. Taka gra nie ma prawa być kiepska, prawda? …Prawda?!
Wyjaśnijmy sobie coś od razu. Lost Records reprezentuje nurt narracyjnych przygodówek, zwanych też interaktywnymi filmami, zatem w zasadzie podlega ocenie niejako na dwóch płaszczyznach – growej i filmowej. I chociaż na tej pierwszej wypada, jak powiedziałem, kiepsko, inaczej sprawa ma się z drugą płaszczyzną. Dlatego nie stawiajcie jeszcze krzyżyka, zagłębmy się w szczegóły.

Niestety, jak to często bywa z narracyjnymi przygodówkami, Lost Records nie jest dostępne w polskiej wersji językowej.Lost Records: Bloom & Rage, Don't Nod, 2025.
Dziś 43, wczoraj 16 (lat)
Ostatnie pół roku to interesujący okres dla wspomnianego gatunku. Najpierw, u schyłku października, zadebiutowało Life is Strange: Double Exposure – nieoczekiwana kontynuacja losów bohaterki pierwszej odsłony (Max Caulfield), przygotowana przez inny zespół (Deck Nine). W tym samym czasie autorzy pierwowzoru, odsunięci od swojej marki, wieńczyli inny projekt, w którym można upatrywać roli duchowego spadkobiercy Life is Strange.
Znów lądujemy w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku, znów wątki obyczajowe splatają się ze zjawiskami paranormalnymi i znów wszystko obraca się wokół młodych dziewcząt, które buntują się przeciw społecznym normom, ludzkiej niesprawiedliwości i wyrokom losu. Wprawdzie tym razem mamy szenastolatki (bohaterki Life is Strange były nieco dojrzalsze), i to aż w czteroosobowym gronie głównej obsady (wtedy mieliśmy dwie główne postacie), ale paralela i tak jest dostrzegalna.

Nostalgia za latami 90. zdążyła stać się już dość wyświechtanym chwytem w grach, ale wciąż jest skuteczna.Lost Records: Bloom & Rage, Don't Nod, 2025.
W charakterach poszczególnych bohaterek też można dopatrzeć się delikatnych podobieństw. Nasza grywalna postać, Swann, jest troszkę podobnie wyobcowana i pomiatana przez otoczenie jak Max, z kolei w usposobieniu punkowej Nory zdają się pobrzmiewać odległe echa charakteru Chloe. Obok nich jest jeszcze stonowana, bardziej rozważna Autumn oraz Kat – małe, pozornie niewinne diablę, które skradło praktycznie całe show… i dawało mi najsilniejszą motywację, by brnąć przez opowieść.
Te wszystkie analogie nie oznaczają jednak, że Lost Records wydaje się wtórne. Świeżość grze zapewnia choćby fakt, że akcja toczy się równolegle w dwóch liniach czasu. Oto w 2022 roku przyjaciółki z młodzieńczych lat spotykają się po 27-letniej rozłące, by rozwikłać zagadkę z przeszłości, przypominając sobie pewne gorące (w przenośni i dosłownie) wakacje roku 1995. Dodam na marginesie, że twórcy zręcznie grają na naszych sentymentach, wykorzystując niezliczone popkulturowe tropy z lat 90., ale też osadzając współczesny wątek bliżej nas – nie brakuje tu odwołań do pandemii koronawirusa.

Im dłużej pozwalamy mówić rozmówcy, tym dłuższa staje się lista opcji dialogowych. Wybory są ważne, jeśli chcemy zobaczyć „najlepsze” zakończenie.Lost Records: Bloom & Rage, Don't Nod, 2025.
Zabieg z dwiemia liniami czasu jest o tyle interesujący, o ile interesująca jest nadrzędna intryga. Wszystko obraca się wokół tajemniczej przesyłki, która skłoniła bohaterki do tego, by złamać przysięgę sprzed lat, spotkać się ponownie i wziąć za bary z demonami przeszłości. Siedząc w barze w podupadłej mieścinie, gdzie wszystko się zaczęło, kobiety odświeżają sobie nawzajem pamięć, na nowo przeżywając dawne chwile szczęścia, radości, gniewu, smutku, strachu i wielu innych emocji. I jest to intrygujące, urocze, nierzadko poruszające, ale też… rozwleczone i żmudne.
Prawie 10-godzinne otwieranie pudełka
Nie uciekniemy w tej recenzji od porównań z LiS: Double Exposure – zacznę od zestawienia kompozycji jako takich, bo na tej płaszczyźnie obie gry są przeciwieństwami. Dzieło Deck Nine prawie bez przerwy trzymało mnie w napęciu przez co najmniej trzy czwarte opowieści… by sprzeniewierzyć cały ten kapitał idiotycznym i mdłym zakończeniem zbudowanym pod sequel (raczej już anulowany), przez które perypetie dorosłej Max Caulfield bardzo szybko wyparowały z moich myśli.
Z Lost Records jest inaczej. Przez większość czasu męczyłem się z tą grą. Nużył mnie gameplay – zbyt często sprowadzający się do trzymania kamery przy oku przez kilkadziesiąt sekund i filmowania otoczenia bądź prozaicznych scen (choć jeśli komuś spodoba się taka rozrywka, to będzie miał potencjalnie sporo zabawy z odkrywaniem i odhaczaniem licznych zjawisk do uwiecznienia oraz edytowaniem poszczególnych nagrań). Wprawdzie gra finalnie dobrze pożytkuje nasze wysiłki, sklejając te wszystkie taśmy w miłą sercu składankę, ale dla dynamiki całej opowieści byłoby lepiej nie zmuszać gracza do tak częstego i długiego kamerowania.

Inny ciekawy zabieg: dla rozróżnienia obu linii czasowych we współczesności używamy widoku FPP, a w latach 90. oglądamy akcję z perspektywy TPP.Lost Records: Bloom & Rage, Don't Nod, 2025.
Niewiele przyjemniejsze są sekwencje eksploracyjne, często związane z koniecznością znalezienia jakiegoś banalnego przedmiotu leżącego w nazbyt nieoczywistym miejscu, znów ze szkodą dla płynności narracji. Co najmniej dwa razy zawiesiłem się, szukając zabawki dla kota (absolutnie nieodzownej, by zgonić go z kufra, do którego chcemy się dostać) albo innej głupotki. Entuzjastów zwiedzania zmartwi też fakt, że w Lost Records występuje bardzo skromna paleta lokacji, do tego mających niewielkie rozmiary. A zagadki logiczne? Naliczyłem góra trzy w całej grze.
Co gorsza, nierzadko męczyły mnie też dialogi. Ktoś uparł się, by każda z czterech bohaterek miała z grubsza tyle samo linijek do przeczytania w każdej scenie, nawet jeśli miałyby to być nic niewnoszące, a nierzadko żenujące wykrzyknienia spod znaku „Wow!”, „Amazing!”, „Geez-o!” itp. Jasne, to jest język, jakiego należy chyba spodziewać się po amerykańskich nastolatkach – ale z pewnością dało się nadać rozmowom więcej treści i polotu, by wzmocnić chemię między postaciami. A jeśli się nie dało, to należało po prostu obciąć część tekstu.
Tak więc grając, narzekałem i narzekałem (aż żona prawie ode mnie uciekła z pokoju)… lecz teraz, obejrzawszy ową składankę podsumowującą całą opowieść i odprowadziwszy wzrokiem napisy końcowe, czuję smutek i jest mi przykro, że nie mogę spędzić z dziewczynami więcej czasu. Żałuję też, iż nie podjąłem innych wyborów, przez co stara przyjaźń nie przetrwała próby czasu. Do tego w głowie rozbrzmiewa mi też ciągle fantastyczna muzyka ilustrująca finałowe sceny. Mówiąc krótko – są emocje, i to dokładnie takie, jakie powinna zostawić po sobie narracyjna przygodówka tego typu.

Dorosłemu graczowi może być trudno zżyć się z 16-latkami, które często postępują dość naiwnie, niekonsekwentnie i nieodpowiedzialnie… czyli w zasadzie tak, jak na 16-latki przystało.Lost Records: Bloom & Rage, Don't Nod, 2025.
Zasadniczy problem polega na tym, że Lost Records rozkręca się cholernie powoli i co chwila zbacza z wytyczonego kursu. Twórcy pokazują nam tę intrygującą przesyłkę, a potem z godziny na godzinę krążą nieporadnie wokół tematu, sztucznie odwlekając moment otwarcia pudełka – zwłaszcza tymi miałkimi sekwencjami rozgrywki, o których wspomniałem.
I chociaż przez całą grę co jakiś czas trafiają się ładne sceny, które robią mniejsze lub większe wrażenie, tak naprawdę dopiero w drugiej połowie, po pewnym zbyt oczywistym dużym zwrocie akcji, całość zaczęła ze sobą dobrze współgrać i przestałem być obojętny na losy bohaterek… a i tak reżyseria wykoleiła się jeszcze parę razy przed chwytającym za serce finałem (zwłaszcza w idiotycznej kulminacyjnej scenie akcji).

Lokacje zostały ładnie zaprojektowane, ale jest ich niewiele. Raczej nie nacieszycie się tutaj eksploracją.Lost Records: Bloom & Rage, Don't Nod, 2025.
Zatrzymam się na chwilę przy finale, bo to dobry moment, by omówić wybory w Lost Records. Jest to ciekawe zagadnienie, bo z jednej strony trzon opowieści jest z góry zaplanowany i nasze decyzje nie rozgałęziają odczuwalnie biegu wydarzeń – co należy zanotować jako minus – ale z drugiej wszystko, co robimy, kształtuje relację Swann z przyjaciółkami, a to rzutuje mocno na wydźwięk epilogu tej historii (zarówno w 1995 roku, jak i w 2022).
Przy tym podejmowanie „dobrych” decyzji w Lost Records nie jest tak oczywistą sprawą jak w innych przygodówkach. Lista dostępnych opcji dialogowych zmienia się dynamicznie – im dłużej pozwalamy mówić rozmówcy, tym więcej odpowiedzi się pojawia, a dodatkowe można odblokować, naprowadzając kamerę na odpowiednie elementy otoczenia. Nadaje to interesujący rytm prowadzeniu konwersacji… albo raczej nadawałoby, gdyby ich treść była bardziej zajmująca. I gdybym nie miał w nosie tego, co mówię, aż do drugiej połowy opowieści, kiedy to naprawdę przejąłem się losami postaci.

Pamiętacie, jak udana była sekwencja skradankowa w Life is Strange? Tak, w Lost Records jest równie słaba (na szczęście można ją pominąć).Lost Records: Bloom & Rage, Don't Nod, 2025.
Inną bolączką Lost Records – rzucającą się w oczy zwłaszcza na tle LiS: Double Exposure – są animacyjne niedostatki gry. Ot, Deck Nine wysoko zawiesiło poprzeczkę, inwestując kupę szmalu otrzymanego od dużego wydawcy (Square Enix) w zaawansowane sesje motion capture. Zespół Don’t Nod, który wydał ten tytuł własnym sumptem, ewidentnie nie mógł sobie pozwolić na podobne zbytki.
- wyraziste bohaterki, z którymi można się zżyć (zwłaszcza Kat);
- wyborna ścieżka dźwiękowa;
- solidne aktorstwo głosowe;
- budząca ciekawość nadrzędna intryga;
- niejedna wciągająca i trzymająca w napięciu tudzież ładna i chwytająca za serce scena…
- …między którymi trzeba jednak przecierpieć okropne dłużyzny (zwłaszcza na początku);
- regularne zgrzyty w reżyserii i dialogach;
- płytki i męczący gameplay służący głównie do sztucznego rozciągania historii;
- animacyjne ubóstwo.
O ile jednak nie mam większego problemu ze sztywną gestykulacją bohaterek czy kiepską synchronizacją ruchu ust z czytanym tekstem, podobnie jak z nienaturalnie skromną liczbą postaci uczestniczących w wydarzeniach, tak problemy pojawiają się w momencie, gdy twórcy próbują pokazać cokolwiek choć trochę dynamicznego. Przez drętwe ruchy, chaotyczne montaż i operowanie kamerą oraz nierówne tempo akcji (wspomniane przegadanie ma w tym swój udział) napięcie często bierze w łeb, a graczowi dość trudno połapać się w tym, co robią bohaterki i dlaczego. Albo dlaczego nic nie robią, gdy wisi nad nimi niebezpieczeństwo.
Negatywny wpływ na scenariusz ma też – przynajmniej w mojej ocenie – nadmierna sprawczość paranormalnych zjawisk uwikłanych w opowieść. Lepiej byłoby, gdyby ograniczono je do roli obyczajowej metafory, a już na pewno dobrym pomysłem nie jest dobitne sugerowanie, że powstanie sequel skoncentrowany wokół nich (LiS: Double Exposure boleśnie przejechało się na podobnym błędzie). Lost Records oddziaływało najsilniej na moje emocje, gdy piękno i siłę młodzieńczej przyjaźni w nostalgicznej wakacyjnej otoczce lat 90. przeciwstawiało tragicznym przeszkodom, które życie rzuca jej pod nogi.
Kiepskie do grania, dobre do oglądania
Wiem, że ta recenzja może się Wam wydać nieco ogólnikowa – celowo tak ją piszę, by nie zdradzić Wam zbyt wiele z historii. Bo chociaż Lost Records jest kiepską grą, tak wciąż mogłoby być znakomitym filmem, gdyby tylko zmontować go należycie, kompresując dialogi i tnąc zbędne gameplayowe sekwencje. Chyba że frapująco brzmi dla Was chodzenie z kamerą i kręcenie czego popadnie. Albo uważne wybieranie opcji dialogowych w taki sposób, by nie tylko osiągnąć „najlepsze” zakończenie, ale i zaliczyć po drodze romans.
Na koniec wróćmy do porównania z Life is Strange: Double Exposure i udzielmy definitywnej odpowiedzi na pytanie, która z tych dwóch narracyjnych przygodówek jest lepsza. Obu wiele brakuje do ideału, ale gdybym miał wskazać jedną, postawiłbym jednak na dzieło Deck Nine. Kontynuacja przygód Max Caulfield trzymała mnie na krawędzi krzesła prawie bez przerwy przez długi czas, a prawdziwie poważne wpadki zaliczyła dopiero w końcówce. Lost Records natomiast, choć w ogólnym zarysie opowiedziało mi równie emocjonującą historię, jest grą, którą jednak wolałbym obejrzeć na YouTubie.